niedziela, 18 października 2009

The Good Heart






Islandzki muzyk, przede wszystkim jednak posługujący się oryginalnym językiem filmowym, reżyser, Dagur Kari ukończył właśnie swój kolejny tym razem anglojęzyczny    film: The Good Heart.  Przyzwyczajeni do północnych pejzaży widzowie mogą być nieco rozczarowani, bowiem język dialogów nie jest jedyną  nowością reżyser swoich bohaterów postanowił umieścić, inaczej niż w poprzednich produkcjach, poza urokliwą Skandynawią (w znakomitym Noi Albinoi była to mroźna Islandia, w błyskotliwym Voksne mennesker Kopenhaga). Tym razem będzie to... Kalifornia.

Lucas to bezdomny młody człowiek błąkający się po San Francisco. Życie chłopaka od dawna tkwi w martwym punkcie i nie udaje mu się dosłownie nic. Nawet próba samobójcza, którą podejmuje, okazuje się nie tyle nieskuteczna, co po prostu żałosna. Lucas trafia po niej do szpitala a tam poznaje Jacquesa, dochodzącego do siebie po piątym zawale serca właściciela małego baru. Samotny, pozbawiony rodziny Jacques przyjmuje Lucasa do pracy. Pewnego dnia w barze pojawia się April, zagubiona stewardessa z Europy... [opis dystrybutora]

Miłośnicy poprzednich filmów Dagura Kariego –   pierw czytając nieliczne zapowiedzi, a następnie oglądając dostępne od niedawna fragmenty nowego filmu mogą czuć się nieco zawiedzeni (ja się poczułem). Pozostaje tylko liczyć, ze całość do obejrzenia w Polsce w maju 2010 - będzie bardziej przekonująca.



wtorek, 6 października 2009

Okiem Zgliszczyńskiego


W ramach burzliwej dyskusji wywołanej publikacją Strachu[1] Jana Tomasza Grossa (w styczniu 2008 roku) pojawiły się rozmaite publikacje, obszerne artykuły zarówno w gazetach codziennych, tygodnikach, jak i niskonakładowych periodykach (interesujący, rozliczeniowy szkic osobisty Kazimierza Brakonieckiego, ukazał się np. w Przeglądzie Politycznym[2]); w sprawie książki Grossa głos zabrali także literaci – na łamach Dziennika autora Sąsiadów bronił w swej stałej felietonowej rubryce Jerzy Pilch[3], (nieco później wplótł też do swojej kolejnej powieści skromnych rozmiarów, ale symboliczny, wątek żydowski; w jego prozie dotąd nieobecny).

W 2006 roku w polskiej edycji miesięcznika Le Monde Diplomatique ukazał się artykuł jego dyrektora, Stefana Zgliszczyńskiego Antysemityzm po polsku[4] (pisującego także na łamach: Lewą Nogą, Nigdy Więcej, Kwartalnik Żydów Polskich). Tekst w niemal niezmienionej formie posłużył teraz jako wstęp do książki Zgliszczyńskiego o tym samym tytule. Można przypuszczać, że autor zdecydował się na doprecyzowanie swych przekonań i ogłoszenie ich drukiem właśnie pod wpływem toczącej się w Polsce dyskusji nad Strachem (do której zresztą obszernie w swej pracy nawiązuje).

Praca podzielona jest na kilka części; niestety tylko pierwsza poświęcona jest w całości przełomowi wieków XIX i XX i pierwszym dekadom ostatniego stulecia; o okresie wcześniejszym autor nie wspomina w ogóle. Pozostałe traktują przede wszystkim o dyskusji wywołanej kolejnymi książkami Jana Tomasza Grossa, albo konstruowaniu narodowej tradycji historycznej i rozwinięciu idei szczególnej i wyjątkowej roli narodu polskiego w publikacjach obozu narodowego. Nieco miejsca poświęcono też ostatnim ekscesom po roku 1989 – kontrowersyjnym publikacjom, m.in. Leszka Bubla, sporom wokół przeniesienia klasztoru sióstr karmelitanek z obszaru byłego obozu oświęcimskiego, i krzyża papieskiego, a także tezom negacjonistycznym.



Autor nad wyraz często oddaje głos piszącym zarówno lewicowej jak i prawicowej perspektywy, jeszcze częściej jednak przedwojennym i współczesnym antysemitom, bohaterom – na ogół – polskiej skrajnej prawicy (w tym prominentnym działaczom katolickim). Niemal połowę treści publikacji stanowią więc właśnie cytaty; z klasycznych już niemal dzieł Dmowskiego, Jędrzeja Giertycha, publikacji księży Polski międzywojennej i dziesiątek prac już powojennych. Całość została poparta serią nierzadko trafnych i interesujących wniosków (niekiedy aż nazbyt wyrazistych i przesadzonych, o czym piszę nieco dalej), z których co najmniej kilka zasługuję na uwagę.
Np. wypada zgodzić się z autorem kiedy pisze:

„Żydzi, masoni i komuniści – sformułowana prawie przed wiekiem przez obóz narodowy lista śmiertelnych wrogów Polski i Polaków jest identyczna z tą dzisiejszą, głoszoną przez współczesnych polskich narodowców-antysemitów. Dla pewnej kategorii ludzi czas jakby stanął w miejscu; nic się w Polsce na przestrzeni stulecia nie zmieniło. Ani sytuacja geopolityczna, ani ludnościowa, ani gospodarcza”[5]

Wśród wielu uwag dotyczących mordu w Jedwabnem, a zwłaszcza jego opisania przez Jana Tomasza Grossa, warte odnotowania są te traktujące o reakcji polskiego społeczeństwa na publikacje Sąsiadów:

„Wstrząs, niedowierzanie, gniew, histeria. Tak krótko można opisać reakcje polskich mediów na książkę Grossa. Reakcje te są potwierdzeniem smutnego faktu, iż przypadki mordowania Żydów przez Polaków w czasie ostatniej wojny i zaraz po jej zakończeniu są w Polsce wciąż tematem tabu. Fałszywe wyobrażenie Polski jako >>kraju bez stosów<< i >>bez Quislingów<<, będącej zawsze ofiarą spisków, zdrad i agresji sąsiadów i obcych mniejszości, jednym słowem mesjanistyczna wizja Polski cierpiącej za grzechy świata, kultywowana na łamach prasy prawicowej (…) zainfekowała znaczną część środowisk do tej pory mężnie opierających się temu stereotypowi”[6]

I dalej:

„Przeczytawszy chyba wszystkie istotniejsze publikacje, jakie w ostatnich latach ukazały się na temat mordu w Jedwabnem i książki Grossa, dochodzę do wniosku, iż w reakcjach na tę wiadomość przeważyła postawa obronna. Przekonanie o niemożliwości zbrodni, tak jak ją w swojej książce opisał Gross…”[7]

Niestety tym ważnym i frapującym konstatacjom towarzyszą fragmenty zbyt śmiałe, niekiedy nazbyt przesadzone, ergo – irytujące i śmieszne; co gorsza, zrażające polskiego czytelnika, i podważające wiarygodność głoszonych przez autora tez w kolejnych częściach opracowania. Nie może autor liczący na zrewidowanie anachronicznych i chorobliwych poglądów większej części społeczeństwa pisać tak:

(…) nie ma się co dziwić tej swoistej pamięci historycznej wyrosłej z szowinistycznej hierarchii wartości, skoro nawoływał do niej nawet niekwestionowany autorytet polskich środowisk nacjonalistycznych, godny w tej mierze następca Dmowskiego, >>Prymas Tysiąclecia<< kard. Stefan Wyszyński”.[8]

Zgliszczyński głosząc – bardzo w moim odczuciu słusznie – że potrzebne jest budowanie własnej świadomości historycznej, oparte nie na narodowych mitach i zmyśleniach, ale na prawdzie, nie może jednocześnie stwierdzać, że:

„Retoryka nacjonalistyczna obecna jest w niemalże wszystkich polskich partiach politycznych, tytułach prasowych i programach telewizyjnych”[9]

Podobnych, skrajnie nierozważnych fragmentów jest tu więcej – wszystkie one, w połączeniu z rażącymi miejscami kolokwializmami, osłabiają siłę i wymowę pracy autora od lat zajmującego się omawianą tematyką. Należy też żałować, że autor nie podjął się próby syntetycznego ujęcia dziejów polskiego antysemityzmu, i skupił się na wybranym fragmencie tej historii (pomijając np. zupełnie wydarzenia 1968), dokonując tylko pewnego podsumowania toczącej się na przestrzeni obecnej dekady dyskusji.



[1] J. T. Gross, Strach, Antysemityzm w Polsce tuż po wojnie. Historia moralnej zapaści, Kraków 2008

[2] K. Brakoniecki, Bez Znieczulenia; O antysemityzmie polskim szkic osobisty, Przegląd Polityczny, nr 87\2008

[3] Dziennik, 18 stycznia 2008

[4] Obecnie do przeczytania na stronie: www.lewica.pl

[5] S. Zgliszczyński, Antysemityzm po polsku, Warszawa 2008, s. 53

[6] Tamże, s. 77

[7] Tamże, s. 77-78

[8] Tamże, s. 113

[9] Tamże, s. 100

czwartek, 24 września 2009

post scriptum


                  Pomnik Wieniedikta Jerofiejewa z walizką pełną butelek  na Dworcu Kurskim


"Ja też się zatrzymuje i dokładnie przez minutę stoję jak słup na środku placu przed Dworcem Kurskim, wpatrzony mętnym spojrzeniem w dworcowy zegar (...). Ludzie patrzą na mnie spode łba i myślą pewnie: wyrzeźbić tę postać na postrach starożytnemu światu czy lepiej nie? (...) Minuta minęła. I teraz wszyscy pewnie, rzecz jasna zasypujecie mnie pytanami: "Przecież idziesz ze sklepu, Wieniu, prawda?" 
 Prawda  odpowiadam.  Ze sklepu. I przechyliwszy głowę w bok,  idę w stronę peronu.
I walizeczka ci teraz ciąży, tak?"

wtorek, 15 września 2009

Siedemnaście - trzy - cztery - siedemnaście - jeden - dwadzieścia trzy - cztery - siedem - siedem - siedem - osiemnaściee


W ostatnim numerze  Przeglądu Politycznego (nr 95\2009) poruszający artykuł Włodzimierza Paźniewskiego o Wieniediktcie Jerofiejewie. Obecność autora Nocy Walpurgi w piśmie o ideach dziwi nieco mniej po uprzedniej, powierzchownej nawet lekturze, umieszczonego na pierwszej stronie, spisu treści.

Cztery zaledwie lata młodszy od Wieniczki Paźniewski tak o nim pisze we wstępie:

"Wszystko zaczęło sie jesienią dwudziestego czwartego października 1938 roku na stacji kolejowej o dziwnej nazwie Pojakonda, gdzieś na rosyjskiej Dalekiej Północy. Dokładnie w momencie, gdy przejeżdzał przez nią pociąg dalekobieżny, w zabudowaniach dworcowych w rodzinie miejscowego kolejarza pojawiło się na świecie niemowle płci męskiej, którego pierwszym doznaniem było sapanie i gwizd parowozu oraz oddalający się stukot kół. Od tej pory podróż miała stać się isotnym przeżyciem duchowym Wieniedikta Jerofiejewa, ponieważ nigdzie nie potrafiły go zatrzymać na dłuzej ani miejsce, ani tymbardziej równie niepewne adresy. Stale był w drodze, traktując po trosze własne istnienie jak jazdę bez bagażu i ważnego biletu kolejowego."

W swoim nieśmiertelnym poemacie Moskwa-Pietuszki Wieniczka też jest w drodze. Od stacji pierwszej do   o s t a t n i e j , między pierwszym, drugim i  piątym, a sto dwudziestym piątym kilometrem, tyle jest rozpaczy, samotności,  tyle goryczy, bólu i przestrachu, ile tylko jest w stanie pomieścić rosyjska dusza.

Poemat  "(...) może w naiwnym odbiorze  sprawiać wrażenie rwącego potoku bezładnej, alkoholicznej maligny" napisał przed laty bodaj największy znawca dwudziestowiecznej literatury rosyjskiej, Andrzej Drawicz, po czym dodał:  "To jednak pozór. W istocie mamy do czynienia z kunsztowną, wielopiętrową parabolą (...) z opowieścią o bezwyjściowości  rosyjskiego losu, wpisanego w obwód zamknięty, z którego ucieczką jest tylko pijaństwo, ale i ono prowadzi do nikąd". (poniżej  cytuję obszerny fragment poematu ściśle o tym mówiący).

Nie inaczej rzecz widzi Włodzimierz Paźniewski. Szczególnie jednak interesujące jest jego spojrzenie na tytułową podróż: MoskwaPietuszki:

"Odległość jaka dzieli  Dworzec Kurski od Pietuszek to moskiewska via Dolorosa (droga cierpienia, droga krzyżowa P.J), zaś mijane po drodze przez bohatera powieści przystanki, przypominają jako żywo kolejne stacje Męki Pańskiej i są do nich czytelnym nawiązaniem lub aluzją. (...) Każdy człowiek, niezależnie jak układa się jego życie, ma swój własny i należący tylko do niego, całkowicie sprywatyzowany Dworzec Kurski, na którym wszystko się zaczyna i nic nie kończy; i na każdego, nawet,  gdy o tym nie wie lub długo nie przyjmuje tego do wiadomości, czeka gdzieś jego własna i niepowtarzalna stacja Pietuszki (...).


    ***

"W Rosji wszyscy wartościowi ludzie, wszyscy, których potrzebował kraj  wszyscy chlali jak świnie".

I dalej:

   "Najlepsi ludzie Rosji! A dlaczego pili? A z rozpaczy! Bo byli porządni! Bo nie mogli ulżyć ludu! Lud jęczał w jarzmie nędzy i ciemnoty. Proszę poczytać Dymitra Pisariewa! Właśnie piszę:
lud nie może sobie pozwolić na sztukamięs, a wódka jest tańsza, więc rosyjski chłop pije właśnie dlatego, z nędzy! Na książkę pozwolić sobie nie może, bo na targu nie ma ani Gogola, ani Bielińskiego! Tylko wódka, monopolowa i prywatna, rozlewna i na wynos! Dlatego pije! z ciemnoty!
    I jak tu nie rozpaczać, jak nie pisać o chłopie, jak go nie ratować, i jak samemu się nie schlać z rozpaczy! Socjaldemokrata pisze i pije; pije, jak pisze. A chłop nie czyta i pije; pije nie czytając. Więc Uspieński się wiesza, Pomiałowski kładzie się pod ławką w knajpie i zdycha, a Garszyn z przepicia rzuca się głową w dół..."

wtorek, 8 września 2009

Problem pierwszego zdania

Przeglądam kilka lat temu wydane rozmowy Barbary Łopieńskiej z polskimi pisarzami, naukowcami i publicystami; czytam z uwagą i wielkim zainteresowaniem, znajdującą się mniej więcej w połowie, rozmowę z Jerzym Pilchem i zawiedziony jakością pytań ani odpowiedzi nie jestem. Barbara Łopieńska, dziennikarka m.in. Res Publiki Nowej (zmarła tragicznie pięć lat temu), znana była z odważnych, przenikliwych, a przez to niezwykle frapujących pytań. Już na drugiej stronie przechodzi do sedna, czyli do literatury; szczególnie interesuje ją problem pierwszego zdania. Pytanie jest, rzekłbym, uzasadnione podwójnie: raz jest czytelniczo atrakcyjne, dwa – rozmówcą jest jego mistrz. Autor Innych rozkoszy  – dowiadujemy się nieco dalej – przywiązany jest do niego również czytelniczo:

„Zawsze miałem zwyczaj – co dotyczyło pisarzy, o których nie miałem pojęcia – że brałem książkę i czytałem pierwsze zdanie”.

Pilch wysoko stawia Płatonowa i cytuje nawet z pamięci pierwsze linijki opowiadania Człowiek, istota nieznana:


„Natura nie obdarzyła Fomy Puchowa zbytnią czułostkowością: na trumnie żony krajał gotowaną kiełbasę, przegłodziwszy się na skutek nieobecności gospodyni”.

Akurat Płatonow – że dodam coś od siebie, choć znam go powierzchownie – miewał lepsze początki, ale wypada się zgodzić z czcigodnym autorem, że Rosjanie na ogół dobrze zaczynali. Dobre pierwsze zdanie miewał Tołstoj, niezłe jest pierwsze zdanie Obłomowa; poza Rosją wirtuozem budowania zapierających dech zdań był Schulz. Oto jak rozpoczyna Sanatorium Pod Klepsydrą:

„Nazywam ją po prostu Księgą, bez żadnych określeń i epitetów, i jest w tej abstynencji i ograniczeniu bezradne westchnienie, cicha kapitulacja przed nieobojętnością transcendentu, gdyż żadne słowo, żadna aluzja nie potrafi zalśnić, zapachnieć, spłynąć tym dreszczem przestrachu, przeczuciem tej rzeczy bez nazwy, której sam pierwszy posmak na końcu języka przekracza pojemność naszego zachwytu”.




W sztuce układania kunsztownych zdań – nie tylko pierwszych – biegły był też Wieniedikt Jerofiejew (rzecz dziwna, że Pilch tego nie odnotowuje).Wieniczka pił nieustannie, i wszystko siłą rzeczy, łącznie z pisaniem, robił na gazie; jeśli nie pił, o ile było to w ogóle możliwie, najpewniej o piciu właśnie myślał. Tak jest, autor poematu Moskwa-Pietuszki był z pewnością we władaniu alkoholu. Z pewnością jednak był też we władaniu języka. Pierwsze zdanie, słynnego poematu, (który Andrzej Drawicz słusznie określił jako arcydzieło rosyjskiej prozy), i zdania kolejne, wiele mówią o Jego rytmie zdania, i Jego finezyjnej, mocno rozpoznawalnej, frazie. Sporo też mówią, a przynajmniej mówić powinny, czytelnikom: Tez o głupocie, piciu i umieraniu i Pod Mocnym Aniołem.


***

„Wszyscy powiadają: Kreml, Kreml. Od wszystkich o nim słyszałem, a sam nie widziałem go ani razu. Ileż to już razy (z tysiąc) na gazie, albo na kacu przemierzałem Moskwę z północy na południe, z zachodu na wschód, z jednego końca na drugi, na wylot i na oślep – ale Kremla nie widziałem nigdy."


piątek, 21 sierpnia 2009

the sea and cake

Czyli parę linijek o dorobku najbardziej nielubianej   (dla mnie - ma się rozumieć - kluczowej) i niedocenianej formacji ostatnich lat.
             

                  nassau (1995)
              ocena: A-                        

Drugi, wyróżniający się na tle całej dyskografii zespołu, album, obfitujący w momenty olśniewające i porażające swoją precyzją,  mogące spokojnie walczyć z największymi killerami dekady (90s), to dzieło o tyle genialne, co niemal - z małymi wyjątkami - niedostrzeżone, albo zapomniane (inaczej nie potrafię sobie tego wytłumaczyć). Wielki nieobecny listy najlepszych płyt lat 90. serwisu pitchforkmedia.

ulubiony fragment:  Lamonts Lament ex aequo Parasol


              sea and cake (1994)
              ocena: B+

     
       uuuuuuh, yeah, awwwww
       uuuuuhh, yeah, awwww
       uuuuuuh, yeah,  awwwww
       uuuuuuh, yeah,  awwwww
      "Showboat angel you're crazy"!

       http://www.youtube.com/watch?v=FhyYtVbhP9s

       ulubiony fragment: Showboat Angel


              oui (2000)
              ocena: B


Sam, artysta z krwi i kości (muzyk, malarz, fotograf i Bóg wie kto jeszcze) ostatnimi czasy raczy nas  w miarę regularnie swoimi fotografiami; rzecz zwykle znajduje się wprost na kartoniku - na wierzchu lub w środku - ale nie tylko tam. Ostatnio na przykład, po nabyciu Everybody spotkał mnie miły prezent w postaci umieszczonych obok książeczki, trzech fotografii. Na Oui, mamy w rogu trzy rozłożyste palmy i odrobinę cienia. Jest pora popołudniowej drzemki i zasłużonego relaksu.
Nie będzie odkryciem Ameryki stwierdzenie, że na płycie jest wprost identycznie. Spokojowi i popołudniowej melancholii towarzyszy balsamiczny, delikatnie leniwy głos Prekopa. Brzmienie jest tu wyraźnie łagodniejsze niż – dajmy na to – na pomnikowym Nassau, czy kolejnym w dyskografii – Biz. Przede wszystkim mamy jednak powabne i nęcące melodie. Powiedzieć na przykład o czwartym na płycie "Colony Room", że ma w sobie piękno, którego nie ma połowa dzisiejszych płyt, to nic nie powiedzieć. O otwierającym całość "Afternoon Speaker" też lepiej nic nie mówić. W ogóle najlepiej dać sobie spokój z pisaniem.

ulubiony fragment: Colony Room

                 the fawn, (1997)
                 ocena: B-




Wiosną 1997 roku Prekop, McEntire, Prewitt i Claridge znów (cztery płyty w trzy lata, w tym pierwsze trzy wydane na przestrzeni dwóch lat!) wydają płytę. Ponownie jest dziesięć piosenek i podobnie jak na poprzednich albumach frapujących punktów nie brak. Co innego brzmienie. Zespół nieco eksperymentuje, zdecydowanie łagodnienie i stawia na delikatne, wysmakowane melodie. Z pewnością bliżej tym kompozycjom do atmosfery Oui niż tej, którą kwartet z powodzeniem stworzył na pierwszych trzech krążkach.
Ci, którzy zespół poznawali dopiero w dekadzie obecnej – tak jak ja poznawałem, i ci, którzy w każdą kolejną wiosnę wracali (i ma się rozumieć, wracają nadal) do absolutnie uroczych melodii Zoomer , (Schneider TM) - tak jak wracam – wszyscy, bez wyjątku, musieli doznać równie intensywnego uczucia iluminacji przy pierwszym zetknięciu się z „The Argument”. Tak, Dirk Dresselhaus z pewnością przed rokiem dwutysięcznym drugim miał na swojej półce The Fawn. Podobnych iluminacji więcej nie ma, nie znaczy to jednak, że na tym przyjemności koniec. Tej jest sporo zwłaszcza przy kolejnych powrotach do „There You Are” , czy zamykającego całość „Do Now Fairly Well”.

poniedziałek, 10 sierpnia 2009

One Day in August